czwartek, 15 marca 2012

Welcome to Koh Chang

WCZORAJ
Z Siem Reap ruszyliśmy wcześniej umówioną taksówką do granicy. Jarek jechał z nami więc wyszło po 8 $ od głowy. Na granicy byliśmy przed ósmą, więc dużego ruchu nie było, odprawa poszła gładko. Z granicy tuk-tuk na dworzec autobusowy. Tam małe zamieszanie bo nikt nie mówi po anielsku - Kambodżanie nas przyzwyczaili, tam (jak w Indiach) 90% ludków gada po angielsku. Po 20 minutach biegania po dworcu, wpakowaliśmy się w minibusa do Chantaburi. Wariacka jazda busiarzy jest chyba międzynarodową cechą. Rzadko kiedy jechaliśmy wolniej niż 100 km/h. W Chantaburi 2 godzinna przesiadka. Udko z grilla i zimne piwko zagryzane marynowaną wołowinką, 2 godziny minęły jak 5 minut. Autobus do Trat duży klimatyzowany, kierowca wykonał niezłą woltę. Po 5 minutach jeżdżenia po mieście, wjechaliśmy na jakiś plac - każą wysiadać. Okazało się że podczas normalnego kursu, autobusem pełnym ludzi, kierowca pojechał na przegląd techniczny. Z Trat pickup-taxi do nabrzeża. Prom duży, płynie niecałą godzinę. WELCOME TO KOH CHANG, mówi wielki napis na zboczu wyspy. Zapakowaliśmy się w kolejne pickup taxi, przed nami 25 km przejażdżki po serpentynach Koh Chang - istny rollercoaster.
Podsumowując. 
TAXI->TUK-TUK->MINIBUS->AUTOBUS->PICKUP->PROM->>PICKUP. Łącznie 12 godzin. Wberw obiegowym opiniom krążącym w internecie da się tą trasę zrobić w 1 dzień bez problemu. Trzeba wyjechać po prostu z Siam Reap przed świtem.
Szybko znaleźliśmy pokój. Murowany, wiatrak, łazienka, TV, klima - nie działa. TO Jeden z azjatyckich myków. Pokoje są z klimą, jak chcesz płacić mniej, to nie dostajesz do niej pilota i masz pokój bez klimy. Klima w naszym pokoju ma jednak guzik ON/OFF. Czego najwyraźniej właściciele nie zauważyli. Mamy więc klimę za cenę pokoju z wiatrakiem. No ok, nie możemy ustawić sobie temperatury, czy czasu, ale jednak, przed spaniem pokój możemy sobie schłodzić. Kolacja - nic specjalnego tanio, w małej rodzinnej tajskiej knajpce. Potem do imprezowni na plażę. Tam Unca-Unca i tanie piwo. O każdej pełnej godzinie free shots of tequila dla facetów, i free cocktail dla dziewczyn - można się załatwić po taniości.
Po 12 godzinach podróży szybko zmiękliśmy i przed północą poszliśmy spać.

DZIŚ
O poranku nie obudziły nas koguty, nie byli to też hałaśliwi amerykanie, była to burza!! Nie padało, ale grzmoty waliły solidnie. Na śniadanie skoczyliśmy do Joy Cottage. Rockowo-hipisowskiej dziury obok nas. Śniadanie pyszne, knajpa klimatyczna. Koło nas 3 francuzów, bardzo cool, wydziarani, długie pióra, lat ok 50. Podstarzali hipisi zamówili po szklance wódki na śniadanie, ale do przeczytania menu, każdy z nich musiał założyć dziadkowe okulary do czytania - NOT COOL :) 





Potem na plażę. Plaży jest ok 400m, dość wąska. Jest koniec sezonu, ludzi w knajpach i na plaży jak na lekarstwo - nam pasuje. Woda kolorem, nie powala, za to są palmy na plaży, i coś czego do tej pory na azjatyckich plażach nie doświadczyliśmy. Po wejściu do wody, żadnych kamieni, skał koralowców. Tylko milutki biały piasek. Whoooa!! Z chęcią oddaliśmy lazur południowych plaż za możliwość swobodnego wodowania się bez obaw o skaleczenie o skałę. Jest pochmurno - dobrze, to jest pierwszy dzień kiedy wystawiamy słońcu na pożarcie nasze niebiańskie ciała, może się więc bardzo nie zjaramy. A no nie - zjaraliśmy się i tak. Może nie jakoś dramatycznie, ale trochę piecze.





Podsumowując:
pogoda - pochmurno
temperatura - za wysoka
woda - idealna
ludzi - mało

Ceny nie zabijają, nam się zazwyczaj nie chce, ale jak się trochę połazi i poszuka można spokojnie znaleźć tani nocleg, jadło czy piwko. Cenom bliżej do tych Bangkok'owyh niż tych które pamiętamy z Phi Phi - uznajemy więc że jest relatywnie tanio.
Wylniałych gwiazd rocka nie zaobserwowaliśmy, ani tych światowej ani polskiej sławy - może jutro :)

Wieczorem wylądowaliśmy w "Ting Tong". Na ulotce którą dostaliśmy na plaży obiecują: Jam session, Reggae band, fireshow i free BBQ. Stawiliśmy się o siódmej. Faktycznie na ulicy stoi grill, szaszłyki, sałatki, owoce - wszystko za darmoszkę. Zatankowaliśmy swoje talerze i hop do knajpy. Szaszłyki super, już ktoś brzdąka na gitarze, tylko piwo drogie - odbijemy sobie na darmowym jedzeniu. Talerze uzupełniliśmy jeszcze ze 2 razy. Impreza zaczyna się rozkręcać, gra fajna kapela, znaleźliśmy wolny stolik na "patio". Och podobało by wam się tutaj. Myślę że szczególnie fani oldies & reggae mrs Blahoney i mr Korzeniowy czuli by się tu jak w domu. Rockowe standardy przeplatają się z hitami reggae. Tylko pan Jarosław marudzi, że nuda - pożegnaliśmy go bez żalu.
filmy na youtub'a  wysyłałem przez 2,5 godz., w strasznych warunkach, słuchając Dylana i sącząc ananasowe shake'i. Proszę więc uszanować ciężką pracę i obejrzeć je wszystkie - na pełnym ekranie!! 

W połowie koncertu reggowej kapeli zaczyna padać deszcz - kolejne nowe doświadczenie - deszcz w Azji. Tajowie wbiegają na patio zaczynają składać maty i poduchy na których chillout'ujemy się przy koncercie. Przestało padać, Tajowie rozkładają maty, zaczęło padać...i tak z 5 razy. W końcu zlał się porządny monsun - wszyscy uciekli pod dach. Kapela gra dalej. Leje, oh jak leje i wcale nie przestaje. Na koniec afterparty -DJ daje czadu, deszcz leje nadal, stłoczeni  tańczymy pod dachem, są jednak kosmici którzy tłoku nie lubią a deszcz im nie przeszkadza.


Poznaliśmy ŻABĘ, holendra który nie pali zioła, i szalonego ćwierć-Polaka z Kanady. Dzika noc. 



Przestało padać - czas na fireshow.


Czas też już na nas, jak znowu znacznie padać to będziemy musieli zamówić speedboat'a do domu.

Na koh Chang plan jest raczej prosty. Spać ile się da. Śniadanie, Plaża, sjesta, kolacja i piwko w knajpie z muzą na żywo - nie brak ich tu.
Jeżeli nie będzie posta z danego dnia, znaczy że nic odbiegającego od planu się nie stało, a jeżeli uzależniłeś się od czytania tego bloga, przeczytaj ten post jeszcze raz, pewnie robiliśmy to samo :)

9 komentarzy:

  1. Warto się słuchać żony? Warto (przynajmniej czasami:-) ). Taka degrengolada to jest to (przynajmniej czasami). Strasznie Ci współczuje tego wysylania filmów, a najbardziej tego że musiałeś pić to ananasowe świństwo. Pomyślcie o nas i o naszej szarej, paskudnej rzeczywistości (przynajmniej czasami), w której nie ma żadnych koktajli, ani zimnego Changa na plaży (nawet czasami).

    Ile się będziecie tak byczyć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 18-stego wyjeżdżamy więc jeszcze 2 pełne dni. U was też tak komary tną??

      Usuń
  2. Ta żaba to chyba imprezy pomyliła, a muza przy pokazach z ogniem mało klimatyczna trochę no i dwie wpadki, ale rozumiem,że koleś to zrobił spontanicznie :).Pozdrawiam i miłego byczenia się życzę. K.J.

    OdpowiedzUsuń
  3. na której plaży macie nocleg na tej pierwszej White Beach ? szkoda że pochmurnie ale i tak wam zazdroszczę tego totalnego byczenia sie
    Pozdr
    neronek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hey Darku. Jesteśmy na Lonely Beach. Też spodziewaliśmy się innej pogody, ale nawet przez chmury słońce przypala nas mocno, a na plaży można dłużej posiedzieć. pozdrawiamy

      Usuń
  4. mogłem sobie wytłumaczyć, że gorąco, że deszczyk,że sucho, że plaże z ostrobytami, ale tego chilloutu mogłeś nam darować (chociaż dźwięku mogłeś nie publikować:)) , tak dla przyzwoitości zwyczajnej. u nas w głośnikach słoneczna Jamajca. byczcie się zdrowo. a aura sprzyja Waszym postanowieniom?

    OdpowiedzUsuń
  5. więcej kiciusiów!!!!! pozdrawiamy:-) Natalia i Łukasz:-)

    OdpowiedzUsuń
  6. hre,hre....A my dzis u Fryca jedlismy wspanialy rosol z kaczki.BAAAA Zeberka po Chinsku z ryzem REWLKA!!!!!!i po co tyle kilometrow?hre hre!!pozdrowionka!!!RUDZIELEC!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurka siwa zapomnialam dopisac ze Robert-sulek -szef-czekal na zeberka niecierpilwie jak ja,hi hi:-)

      Usuń