Wstaliśmy o 7. Wyskoczyliśmy na szybkie śniadanie, o 9 podjechał nasz bus. Zostawiliśmy bagaże w kanciapie biura podróży i ruszyliśmy w góry.
W pierwsze odwiedziny jedziemy do Białych Karenów. Wioska malutka, 5-6 chałupek na krzyż. W pierwszej babcina suszy liście bananowe, dalej możemy obadać jak buduje się ich domy - bardzo Birmańskie - z pięknego drzewa. Mała wioska, niewiele się tu dzieje.
Jedziemy dalej do wioski Hmongów. Kobiety pracują, a faceci zostają w domu i pilnują dzieci. Są poligamistami, mają po minimum 3-4 żony, najlepszy zawodnik ma ich 11. Jak możecie się domyśleć taki model wymusza dość liczne rodziny, największa żyjąca pod jednym dachem liczy 35 osób. Zaspokajają tylko podstawowe potrzeby, dla tego brudnych modeli tu nie brakuje.
Wizyta u Czerwonych Karenów - Kobiet Źyraf. Znamy je już z Birmy, tu choć wioska typowo nastawiona na turystę, to nie osiągnęła Birmańskego poziomu ludzkiego zoo. Renia wkleiła się tu na stałe. W każdej wiosce kupujemy jakieś dziwne suweniry. Do Leo jednak nie mamy startu. Ma świra na punkcie rzadkich plemion, a szczególnie ich strojów. Nie interesują go jednak te wymuskane ze straganów, mają być autentyczne, przybrudzone, cerowane, znoszone. W każdej wiosce pada hasło "babcia wyskakuj z kiecy". Góralki do pruderyjnych nie należą i ku uciesze Leo bez problemu za 200-300 bath wyskakują z fatałaszków.
Na nocleg jedziemy do wioski Lahu. Są animistami, monogamistami i panuje tam równouprawnienie. Najwyżej położona wioska. Oto nasz hotel, moje obawy zostały rozwiane. Naprzeciwko jest sklepik z lodówką wypełnioną Changiem. Po 5 minutach orientujemy się, że gość z biura nie ściemniał. Nie wiele turystów tu przyjeżdża, od razu okazuje się, że my jesteśmy większą atrakcją dla nich niż oni dla nas. Rozgrywa się mecz siatko-nogi wiklinową piłką - bardzo birman-style. Kiedy gospodarze zauważyli, że siedzimy na ławce z piwkiem w rękach, zaraz pojawił się aperitif - orzeszki i swojskie kiełbaski z cebulą - uwaga - jeszcze gorące!
Potem przepyszna kolacja, pogaduchy i spać. Materac cienki, trochę twardo - ale spało się cudownie (przynajmniej mi). Rano szybka toaleta i mały spacer po wiosce. Przy wjeździe do wioski, z każdej strony jest brama z zawieszonymi talizmanami odstraszającymi złe moce. Po godzinie szwendania się po wiosce wróciliśmy akurat na śniadanie. Tak samo pyszne jak kolacja. Klimat panujący w chatce sprawia, że nie chce się stamtąd wychodzić. Tak tam siedząc nawet nie zauważyliśmy, kiedy na naszym ganku powstał supermarket. Leo uratował honor grupy kupując kolejny ciuch do kolekcji.
Potem trek z przewodnikiem po okolicznych górach i polach. Ok 1 km od wioski na wzgórzu jest "wioska świń". Trzymają je na odludziu ze względu na nieprzyjemny zapach - pedanciki. Żal opuszczać to miejsce, wycieczka może i droga, za wszystkie inne atrakcje zapłacisz kartą master-card, pobyt i noc w tej wiosce... BEZCENNE.
Długa, długa droga powrotna, ponad 2 godziny w busie. Zajeżdżamy do ostatniej wioski - plemię Lisu. Najbardziej zaradne i nastawione na biznes, najbogatsze, więc domy murowane, mało oldschool'owe.
Szybki Lunch i jedziemy do Lod Cave. Jaskinia z komnatami wielkość hal koncertowych, przez którą płynie rzeka, przemierza się ją na tratwie, z przewodnikiem dzierżącym lampę. Znaleziono tam trumny sprzed 2000 lat, szczątki przeniesiono do muzeum, zostały same skorupy.
Do Mae Hong Son wróciliśmy późno, zmęczeni i bardzo brudni. Były to dwa baaaaardzo intensywne dni. Jutro jedziemy do Pai, ok 100 km. Pai jest nazywane KhaoSan rd północy. Tam trochę relaksu i zwiedzanie na skuterach.
Pozdro dla cierpliwie czekających na posta.
P.S1 - Tomku! Seedów nie udało się załatwić - nie wracamy jednak z pustymi rękoma :)
Do Mae Hong Son wróciliśmy późno, zmęczeni i bardzo brudni. Były to dwa baaaaardzo intensywne dni. Jutro jedziemy do Pai, ok 100 km. Pai jest nazywane KhaoSan rd północy. Tam trochę relaksu i zwiedzanie na skuterach.
Pozdro dla cierpliwie czekających na posta.
P.S1 - Tomku! Seedów nie udało się załatwić - nie wracamy jednak z pustymi rękoma :)
P.S2 - Darek - Dżungli tu nie ma....ale też jest zajebiście....
Wujku Mat, post czytaliśmy z wypiekami na licach. Leżymy sobie w łóżku, a nasze ściany szczęśliwie są mniej ażurowe niż te oglądane na zdjęciach. Piękna wyprawa. Mam wrażenie czytając o waszych przygodach, że nie ma was już chyba z dwa lata... Bardzo gorące pozdrowienia i dobre myśli dla was. Niech moc będzie z wami. green (jutro montują ekspress!!!)
OdpowiedzUsuńEDIT - dodałem zdjęcia z jaskini.
OdpowiedzUsuń@ korzeniowa - super - wpadamy na kawę zaraz po powrocie, dobrego naparu nie piliśmy od wyjazdu. U was pewno ciepło....Jak znam życie to nasze górskie plemiona "Sulków" i "Wołków" w słoneczne dni przesiadują na kurniku w rynkowej - ehhh nam też już tęskno.
Pozdrawiam w imieniu obydwu plemion. Rada plemienna zostanie zwołana w ciągu najbliższej godziny na Kwaskówce (śniadanie na trawie).
OdpowiedzUsuńZdrastwujcjes rebiata ;)
OdpowiedzUsuńJa już w kraju i w fabryce. Siedzę wspominam miłe chwile w doborowym towarzystwie i zazdroszczę jak jop jewo ...
Ich grüße Jarek :)