sobota, 31 marca 2012

Nan - tu są wszystkie szczere uśmiechy

Odespaliśmy morderczy rajd z Laosu. Można by ruszyć "w miasto". Ciężko to będzie jednak zrobić we czworo na jednym skuterze  - Tajowie dają radę, ale ja i Leo trochę odostajemy gabarytowo od tego narodu. Na razie więc we dwóch ruszamy na poszukiwanie skutera do wypożyczenia.

Z racji tego, że ostatniego turystę który zabłąkał się do Nan zarejestrowano w 1973 r. nie będzie to łatwe zadanie. Poszukiwania przyniosły jednak skutek. Za 20 zł dziennie ujeżdżać będziemy wiekową, seksownie lila-różową "Yamahę PLAYBOY". Yamaha mio jakaś tam, 115 cc, jedyne 53 000  km przebiegu, będzie przez następnych kilka dni naszymi nogami - NIE.... MĘSKICH NIE BYŁO!!

Leo nieraz opowiadał nam o ich ulubionej restauracji w Nan. Byliśmy tam już dwa razy...
Dziewczyny raczą się chińską czerwoną herbatą na zimno
Był też kurczak w sosie, coś pomiędzy curry a pieczeniowym, i sałatka z ogórków, która wygląda bardzo niewinnie - taka nie jest.


Ja wszamałem przepyszną sałatkę z tuńczyka z gruszką, jabłkiem, ananasem i jakimiś lokalnymi owocami i warzywami - mniam.
Yin wcina kurczaka w jakiejś chrupiącej panierce z ryżem do tego stara znajoma Sułka - Papaya Salad - piekielnie ostra!!

Leo. Leo wcina Pork steak - który jest niczym innym jak kotletem schabowym. Jako, że schaboszczaka dają tylko z warzywami, a Leo nie przeżyje dnia bez miski ryżu (myśleliśmy że to żarty, ale nie) schabowego poprawił ryżem z kurczakiem - gdzie mu się to mieści??


Knajpka jest malutka z drewnianymi meblami, rodzinny biznes gdzieś przy domu, jedzenie przepyszne, pięknie podane, za żadne z dań nie zapłaciliśmy więcej jak 6-8 zł - nie dziwne, że w Tajlandii nikt w domu nie gotuje.

Przez Nan płynie rzeka - zgadnijcie jak się nazywa.... NAN. Mają całkiem fajny bulwar - prawie jak ten nasz - podjechaliśmy tam odpocząć od nieznośnego upału - Yin twierdzi, że są to prawdopodobnie najbardziej upalne dni w roku.





Wyjazd do świątyni za miasto. Każdy wyjazd jest dobry, na skuterze można się przynajmniej schłodzić. Tu też już prawie Wielkanoc, wszędzie króliczki - ma to coś wspólnego z "rokiem królika". Yin - nasz nadworny "moher" się wymodliła. Jest tu też przyświątynna szkoła podstawowa, młodzi mnisi od razu wyłapali swojego - po fryzurze. Było super, zupełnie jak w Birmie, tylko małe mniszki były "w cywilu".












TARG. Lokalne targi zawsze są naszym ulubionym miejscem do zwiedzania. Ten był naprawdę super. Bardzo kolorowy, o dziwo bardzo czysty, i znowu jesteśmy jak marsjanie, przechodząc obok straganów kontem oka widzimy jak "przekupki" szturchają się łokciami i kiwają głową w nasza stronę - uśmiechając się przy tym. Sprzedawczynie trochę speszone aparatem, pozują jednak jak zawodowe modelki.Jedziemy na wieś, nie ma tam knajp, musimy nakupić jadła.
Mango, mango i ryż podstawą żywienia Leo.

Gotowe zupki, lub zestaw "włoszczyzna+świńska skórka" do ugotowania w domu...


Zielenina wszelkiej maści i odmian, chili małe, duże itd.







Ryżowo-kokosowy pudding w liściu bananowca - Ka-num Towy i inne specjały na słodko
Curry czerwone, zielone i inne pasty - nadal nie możemy znaleźć przypraw w proszku :(
Miłośnicy zielonego pieprzu...
Na koniec wisienka na torcie...tzn. ananas na torcie. Złoto Tajlandii, najlepszy z owoców - świeży ananas - za tym będę tęsknił najbardziej.



Jadąc na targ zauważyliśmy, że w centrum jest jakiś festyn, postanowiliśmy więc zostawić zakupy w domu i wrócić zobaczyć co się dzieje. Festyn bardzo podobny do naszych, alejka straganów z lokalnymi wyrobami tekstylia, spożywka, co kto chce. Występy lokalnych zespołów dziecięcych i koła gospodyń wiejskich.





Dziewczyny wypatrzyły stoisko z momo, znamy je z Indii. Tybetańskie momo to coś pomiędzy ravioli a naszymi pierogami z mięsem. Delikatne pierożki gotowane na parze - tacka 2 pln

Leo wypatrzył babcie w jakichś plemiennych ciuchach, bałem się, że zacznie je rozbierać. Na szczęście opanował się, poprosił mnie, żeby mu taką babcie otuloną jakimś starodawnym szalikiem "ustrzelić". Zacząłem się za babciami skradać z aparatem, na co podbiegł kierownik imprezy, natychmiast zwołał wszystkie babciowiny, ustawił do zdjęcia i uśmiechać się nakazał. Na koniec wyściskał mnie i Leo bardzo nam dziękując - kurde niby za co - wszyscy uśmialiśmy się po pachy i my i babcie.


Na przeciw skweru gdzie odbywał się festyn, jest pięknie oświetlona świątynia, wpadliśmy tam na chwilę.






Wieczór, podobnie jak poprzedni spędziliśmy na ganku u Yin i Leo. Niby dwa leniwe dni, ale działo się bardzo dużo.

Nan zaskoczyło nas bardzo. Nie jest to "ładne" miasto. Nie ma tu absolutnie żadnej infrastruktury turystycznej. Nie ma nachalnych reklam guesthous'ów, nie ma pub'ów puszczających na wielkich plazmach ligę angielską. Absolutnie żaden szyld, ani menu w knajpce NIE jest napisane po angielsku. I to jest największy atut Nan. Ludzie, którzy nie chcą ci sprzedać czegoś na każdym kroku. Ludzie tu są ciekawi turysty, chcą z nim pogadać nawet jeżeli nie znają nawet słowa po angielsku. Zastanawiacie się co się stało z osławionymi tajskimi szczerymi uśmiechami - wszystkie skryły się tu - w Nan, gdzie ostatniego turystę widziano w 1973 r.