niedziela, 25 marca 2012

Pai - dzień w siodle

Pai, miasteczko położone w połowie drogi między Chiang Mai a Mae Hong Son. Ok 6 tyś mieszkańców. Wielu turystów zagląda tu przemierzając północną Tajlandię żeby odpocząć. Samo miasto nie jest ani specjalnie stare, ani ładne, nie ma tu bardzo co zwiedzać. Jest za to bogata oferta noclegowa, jest wiele knajp restauracji i sklepów z pamiątkami. W sklepach 99% produktów (t-shirty, kubki, breloki, magnesy itd) mówi nam że "I love Pai". Straszne maja parcie na szkło, choć patrząc marketingowo, ile jest takich produktów mówiących "kocham Kazimierz" których nie wstydzilibyście się podarować znajomym??






Zatrzymaliśmy się tu jadąc do Chiang Mai - jak wszyscy - odpocząć. Będzie to jednak odpoczynek aktywny. Wypożyczamy skutery, będziemy zwiedzać okolicę.
Wszystko co jest do zobaczenia, leży kilka kilometrów poza miastem, wypożyczalni więc nie brakuje. Wypożyczamy 3 bardzo popularne w Tajlandii Hondy Scoopy - 125 cc. Dzień takiej przyjemności kosztuje 140 bath (14 zł), do tego ubezpieczenie od kradzieży 4 zł i od wypadku kolejne 4 zł. Ubezpieczenia oferowane są jednak TYLKO osobom które zadeklarują, że nie umieją jeździć - ja myślałem, że takim, to się w ogóle nie daje skutera który spokojnie osiąga 100km/h - o prawo jazdy nikt nawet nie pyta.



Do jeżdżenia po "złej" stronie przyzwyczailiśmy się całkiem szybko. Ekspresowy pit-stop na stacji benzynowej  i w drogę. Ruch jest tui niewielki, drogi równe i bez dziur, pogoda piękna, skutery prawie nowe, przejażdżka sama w sobie jest wielką przyjemnością.1 przystanek - chińska "Wioska Yunnan". Od razu  rzuca się w oczy bardzo rozbudowana infrastruktura turystyczna. Parkingi, sklepy, ławki, huśtawki. Szczerze mówiąc infrastruktura przytłoczyła wioskę - nie wiemy gdzie ona jest. Szwędamy się więc po Chińskim disneylandzie. Chwila zabawy przy piekielnej huśtawce ruszamy dalej.
zdjęcie z wielką kupą....czosnku - nie wiem co grosze








Wat Nam Hoo - wiejski "kościółek", Yin się wymodliła my pozwiedzaliśmy.

Ruszamy w góry, do Mhor Phaeng Waterfall. Tam dokazują młodzieńcy z okolicznych wiosek, woda zimna, kamienie śliskie - chętnych do wodowania nie było.


12.00 - Czas wracać do miasta, schować się przed piekącym południowym słońcem. Mały lunch i po godzinie ruszamy dalej, do Pai Canyon. Kanion bardzo spektakularny, temperatury tam panujące też. Spacer wąskimi ścieżkami na krawędzi przepaści w japonkach nie jest najlepszym pomysłem - obyło się bez wypadków. Dziewczyny przed słońcem ratowały się kapeluszami własnej roboty.







Ruszamy na wieś, wąskie prowincjonalne drogi prowadzą między polami ryżowymi, farmami słoni i wioskami, W jednej z nich zatrzymujemy się przy Wat Mae Yen, wiejska pagoda pełna malowideł, stajemy bardziej na odpoczynek w cieniu niż zwiedzanie.



Na mapie nieopodal jest Kolejny wodospad, może tam się schłodzimy. Jedziemy wąską asfaltową drogą, potem wąską polną, w końcu dojeżdżamy do rzeki. Dalej trzeba iść jej korytem. Jest pora sucha, rzeka w najgłębszych miejscach sięga do połowy łydki. Idziemy 100 m, 200, pół kilometra, kilometr, wodospadu ani widu, a co dziwne ani słychu. Bez sensu, zawiedzeni wracamy, dobrze, że droga była malownicza. Nie ten wodospad...może inny. Na mapie znajdujemy jeszcze jeden - Pembok Waterfall. Jedziemy, dla pewności co parę kilometrów stajemy i pytamy lokalnych o drogę. Do wodospadu dojeżdżamy ok 17. Krótki spacer, po którym naszym oczom ukazał się spektakularny basem otoczony wysokimi skałami do którego z hukiem z 10 metrowej półki wlewała się woda. Teraz nie podaruje - wskakuje do wody, reszta ekipy tylko statystuje na brzegu - leszcze. Woda chłodna ale po tak upalnym dniu to czysta przyjemność.


Stąd wracamy prosto do hotelu. 7 godzin na skuterze wystarczy.
Po drodze jeszcze przystanek na punkcie widokowym, który wypatrzyła Renia.
Zamiast postawić ławki i kosz na śmieci, ktoś pomyślał wybudował bambusowy domek i powiesił w nim fotele z wielkimi poduchami, poniżej sztuczne boisko - czilałtownia - super sprawa.



Oddaliśmy maszyny. Szybka kolacja, wieczór planujemy skończyć na ganku naszego hotelu. Po drodze zatrzymujemy się przy ulicznym sprzedawcy suhi. Leo spróbował... "Dzidziuś (to moja nowa ksywa) to jest pyszne - bierz". Kolejną z rekomendacji była cena. Małe "sushi" - 50gr, duże - 1 zł. Zapakowaliśmy z Renia wielki pojemnik za 10 pln i siedząc na tarasie wcinaliśmy ze smakiem pyszne specjały, popijając szlachetnym tajskim piwkiem.




Do zobaczenia jutro...w Chiang Mai.

5 komentarzy:

  1. kapelusze własnej roboty super:-) modelki je prezentujące bezcenne:-) za kiciusia dziękuję i zapytuje czy miał na szyi jakąś regionalną obrożę?? W stolicy piękna wiosenna niedziela. Jak wrócicie to będzie już mega zielono!! My odliczamy dni do urlopu przedświątecznego. POZDRAWIAMY:-) NATALIA I STARSZYZNA.

    OdpowiedzUsuń
  2. Żądam zdjęć psów!!! Lobby kocie (rozumiem, rodzina...) najwyraźniej coś tu podpłaciło. Pies może być nawet w potrawce, ale uprzejmie proszę o zdjęcie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Renia a ta klatka to chyba nie ze złota ? :]ale wyglądasz Bosko !

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem pod wrażeniem. Świetny artykuł.

    OdpowiedzUsuń