sobota, 17 marca 2012

Koh Chang - Dzień Świstaka

Dzień zaczęliśmy od śniadania w Joy. Brzmi znajomo?? Śniadanko przy dźwiękach Stonesów. Niestety z dostępnych owoców był tylko ananas, papaja, banany i arbuz. Recenzję innego smaku shake'a musimy odłożyć do jutra, bo zdecydowanie znowu wygrał ananas.
Tomku. Z tego co zauważyłem, to filozofii żadnej tu nie ma. Specjały z Joy bardzo przypominają koktajle owocowe, które serwowałeś w lecie dziewczynom, tylko bez alko. Dobry blender, owoce, lód i czasami cukier. Myślę że cała magia tkwi w super smaku świeżych egzotycznych owoców - które przewrotnie są tu owocami pospolitymi.

Nad wodą dziś inaczej. Nie ma fal, nie ma bryzy, nie ma też chmur. Jak tylko wyszło słońce zrobiło się bardziej kolorowo, rajsko-tropikalnie.

Pora na codzienny Koh Changowy komunikat pogodowy
pogoda - patelnia
temperatura - nie do zniesienia (Renia w siódmym niebie)
woda - wciąż idealna
ludzi - mało


Od lokalnego biznesmena wypożyczyliśmy parasol za całe 60 bath (montaż wliczony w cenę). Wytrzymałem tam 3 godz. zanim zarządziłem odwrót, nie było łatwo bo występuje tu mała rozbieżność zdań. Podczas gdy Renia jest w siódmym niebie, dla mnie taka patelnia i brak wiatru to synonim piekła. Uratował mnie wspomniany parasol i budka z zimnym piwem nieopodal.

Wieczorem przechadzka po knajpianych alejkach. Na prawdę tu odpoczywamy, naszym największym zmartwieniem jest "w której knajpce spędzimy wieczór".
Po drodze kupiliśmy bilety na busa do Bangkoku (to już pojutrze).
Klimatyzowany bus podjeżdża pod guesthouse w którym mieszkasz, zabiera cię na prom, sam też na niego wjeżdża. Na kontynencie ten sam bus zabiera cię prosto na Khaosan. Żadnych przesiadek. A cały ten komfort za cenę praktycznie taką samą, jaką zapłacilibyśmy podróżując transportem publicznym - ktoś to rozumie?? My dalej nadziwić się nie możemy.

Spacerując alejkami znaleźliśmy sklep monopolowy. Taki fajny z tradycjami, jak kiedyś u nas, ze stolikami przede sklepem. W knajpce obok jest koncert. Siedzimy więc na wygodnych krzesełkach, muzykę kradniemy z knajpy obok, gramy w makao, a piwko w cenie sklepowej - Chwalcie Pana!! Czytają to jacyś radni? Żądam postawienia czterech stolików przed "Cymesem"!

Renia zgłodniała. Obok nas stoi babcia z wózkiem kurczakowym. Asortyment ma pierwszorzędny, rozszedł się szybko - babcia już się zwinęła. Idziemy więc do Joy. Dają tam najlepszego Patataja na świecie!! Powaga! Za 40 bathów (4 zł) góra makaronu z trawą cytrynową innymi bliżej nam nieznanymi warzywami, kurczakiem, jajkiem i orzeszkami. Jedną porcją najedliśmy się we dwoje. Jak jest pyszny widać na zdjęciach, Renia musiała mocno mnie trzymać żebym nie wylizał talerza - mniam!

   
W Joy wieczorem więcej ludzi, klimat jeszcze fajniejszy, namawiałem Renie, żeby zostać, ta jednak chce zaszaleć "na mieście".




W ramach szalenia na mieście wylądowaliśmy w tej samej knajpce co zwykle - Ting-Tong. To chyba muzyka na żywo ciągnie nas tam jak magnes. Klimat panuje tu typowo wyspiarsko-wyluzowany. Nikogo nie dziwi pies spacerujący po barze. Dosłownie... PO BARZE!
Kapela gra całkiem nieźle, publika jednak jakaś niewdzięczna - brawa sypią się z rzadka.



Koło północy pojawił się Xander - naprawdę mam Dejavu. 


Jak widzicie żyjemy tu sobie powoli, nie robimy nic. Ja w ramach braku aktywności zaniechałem nawet czytania książek. Jeszcze tylko 1 dzień, potem powrót do szarej rzeczywistości i ciężkiej harówki - zwiedzania i podróżowania.

2 komentarze:

  1. Wstalem wczesniej, ale neta nie bylo... W Kazimierzu Dolnym temp. 15 stopni, slonce, stoliki pod Rynkowa i tak podobno ma byc juz zawsze! Zuzka tez pozdrawia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazdrosc zzera! Pozdrawiamy!!!!

    OdpowiedzUsuń