Do Makasaar lot trwa tylko 3 godziny. Niestety to oznacza cały dzień w podróży. Godzinę transport na lotnisko, godzina odprawy, 3 godziny lotu, godzina odprawy na Sulawesi i godzinę transport do centrum. Koniec końców gdy dojechaliśmy do Makasaar było już praktycznie ciemno. Indonezja powitała nas mega tropikalną ulewą, co nieco nas przybiło. Niby lecieliśmy tu z pełną świadomością, że jest pora deszczowa, jednak wbijając sobie do głowy przez 2 miesiące, że jedziesz na wakacje do Indonezji, wizualizujesz sobie, że lądujesz wśród pięknych palm, lśniących w palącym słońcu na tle błękitnego nieba, na schodach laski z AirAsia, ubrane w spódniczki z liści palmowych wcierają w ciebie mleko kokosowe. NIC Z TYCH RZECZY!
W Makasaar infrastruktura turystyczna praktycznie zerowa, ze znalezieniem hotelu zeszło się chwilę. Głodni ruszyliśmy w miasto. Po krótkich oględzinach znaleźliśmy małą rodzinną jadłodajnię. Ja i Leo Kurczak z ryżem, dziewczyny po rybce, oczywiście też z ryżem.
Jedzeni proste ale bardzo smaczne, ceny też - za 4 obiadki 6,5 $. Potem piwko przy stoliku przed sklepem. Piwo niezłe, co ważne nie tak niebotycznie drogie jak w Malezji. Duże piwo 22,000 rupii. (6,50 pln). Browarki dostaliśmy w papierowych maskownicach, nie wiem czy dla tego, że to Muslimski kraj, czy nie mieli koncesji na spożywanie... pewnie jedno i drugie.
Obawiając się dość szybkiego wypełnienia naszych pęcherzy, na kolejną kolejkę przenieśliśmy się do pobliksiego PUB'u, gdzie była nawet toaleta. Była też muzyka na żywo, ale gdzie jej tam do tajskiego reggae z Koh Chang. Zwykłe męczenie kota, do kotleta.
Jak na razie mój Indonezyski kulinarny Hit. no.1 - Pisang Goreng - banany smażone, z zółtym serem, lub brązowym cukrem, ew z czekoladą.
Kolejny dzień w podróży, zmęczeni grzecznie wróciliśmy do hotelu grubo przed północą. W Hotelu Typowo azjatycki wybór. Może być chłodno (klima ON) lub cicho (klima OFF). Wybraliśmy ciszę i łapiąc ostatnie łyki powietrza niczym karpie w wannie (okna były, nie miały jednak funkcji OPEN), męczyliśmy się do rana.
Jedzeni proste ale bardzo smaczne, ceny też - za 4 obiadki 6,5 $. Potem piwko przy stoliku przed sklepem. Piwo niezłe, co ważne nie tak niebotycznie drogie jak w Malezji. Duże piwo 22,000 rupii. (6,50 pln). Browarki dostaliśmy w papierowych maskownicach, nie wiem czy dla tego, że to Muslimski kraj, czy nie mieli koncesji na spożywanie... pewnie jedno i drugie.
Obawiając się dość szybkiego wypełnienia naszych pęcherzy, na kolejną kolejkę przenieśliśmy się do pobliksiego PUB'u, gdzie była nawet toaleta. Była też muzyka na żywo, ale gdzie jej tam do tajskiego reggae z Koh Chang. Zwykłe męczenie kota, do kotleta.
Jak na razie mój Indonezyski kulinarny Hit. no.1 - Pisang Goreng - banany smażone, z zółtym serem, lub brązowym cukrem, ew z czekoladą.
Kolejny dzień w podróży, zmęczeni grzecznie wróciliśmy do hotelu grubo przed północą. W Hotelu Typowo azjatycki wybór. Może być chłodno (klima ON) lub cicho (klima OFF). Wybraliśmy ciszę i łapiąc ostatnie łyki powietrza niczym karpie w wannie (okna były, nie miały jednak funkcji OPEN), męczyliśmy się do rana.
W cenie noclegu było śniadanie, było też wi-fi które nigdzie nie działało. Śniadanie działało ale nienajlepiej. Kupka ryżu (bez niczego) i herbata.
Leo i Yin ruszyli na spacer w poszukiwaniu lokalnych artefaktów, my, odespaliśmy duszną noc, i rozpoczęliśmy poszukiwania kantora.
Po 20 min bezowocnego spaceru, trafiliśmy do banku. Odźwierny z uśmiechem otworzył drzwi, weszliśmy do klimatyzowanej sali operacyjnej błyszczącej od złota i marmuru. Ten sam odźwierny pomógł wybrać guzik w automacie do wydawania numerków. Usiedliśmy. Wtedy stało się jasne, nic tu nie załatwimy. Wszystkie kobiety chichrały się z za ladą, w momencie gdy podeszliśmy do stanowiska, wszyscy wyparowali. Kucnęli i udawali, że ich nie ma. Po 30 sec konsternacji z zaplecza został wydelegowany, najwyraźniej niezwykle odważny i dobrze wykształcony młody chłopak. wyznaliśmy mu, że chcemy wymienić pieniądze, on na to, że w takim wypadku musi zawołać superwajzora. Poszedł na zaplecze i dokładnie w tym momencie superwajzor wymykał się tylnymi drzwiami. Chłopak wrócił po 2 minutach i całkiem składną angielszczyzną przeprosił nas za to że musieliśmy czekać, oraz za to, że właśnie w tym momencie ich "money-exchange system" uległ awarii. Coś takiego... Młodzian nie był jednak całkiem bezużyteczny, bo dość dokładnie opisał miejsce gdzie możemy pieniądze wymienić. Złapaliśmy riksiaża i po 5 min byliśmy już w rządowym kantorze (prywatne chyba nie istnieją). Byli byśmy szybciej ale Renia musiała zapozować do zdjęcia ze szwadronem policji.
Z portfelem pełnym gotówki, spacerkiem wróciliśmy do Hotelu. Tam się wymeldowaliśmy, pozwolili nam zostawić bagaże do wieczora. Ruszyliśmy do kafejki, gdzie miało być wi-fi, miało być - a nie ma. Oczywiście nikt nie szprecha po angiesku (nawet I don't speak english nie chce im się nauczyć). Idąc ulicą szukamy internetu i agencji gdzie można by kupić bilety na nocny autobus do Toraja. Ani jedno ani drugie nam się nie udało. Kiosk z kawą jeszcze rozumiem, ale żeby w agencjach turystycznych nikt nie gadał po angielsku, to już zgroza - PATAŁACHY! Dotarliśmy do hotelu gdzie wczoraj, właściciel zaoferował się że pomoże w kupnie biletów. Tam dowiedzieliśmy się, że burza która nas przywitała, sprawiła, że dziś w całym Makasaar nie ma internetu (dlatego te posty z poślizgiem). Pomogła tez załatwić bilety. Pojechaliśmy po ie taksówką, kupiliśmy a spowrotem kazaliśmy się zawieźć do "harbour". Wszyscy riksiaże od rana mówili, że jest jakieś "selebrejszon" w porcie, i że powinniśmy jechać. Taksiarz zawiózł nas do portu z którego odpływają promy (jest kilka i to bardzo dużych portów w Maksaar). Wiedzieliśmy, że tam na pewno nie ma żadnej imprezy. W tym momencie napatoczył się riskiarz, który rano nas wiózł do kantoru. On nas tam zabierze. Autobus mamy dopiero o 21.30, więc cały dzień na zwiedzanie, miasta w którym nic ciekawego nie ma. Po krótkich targach cenowych jedziemy.
Port okazał się portem rybackim, oddalonym ho ho ho od miejsca skąd ruszyliśmy. Riksiarz się zasapał mocno, mnie ruszyło sumienie, że się targowałem. Droga przez przedmieścia malownicza, a i dreszcz przeszedł przez wieś, dużo białasów się tam raczej nie zapuszcza (w ogóle niewiele turystów w Maksaar). Wiele "Hello mister" i jeszcze więcej uśmiechów. Wjazd do portu 2$ za 4 osoby. Tam jednak impreza ograniczona aktualnie była do jakiegoś indonezyjskiego comedy sand-up'u więc żadnego pożytku dla nas. Zwiedziliśmy port, i nabici w mini rikszę wracaliśmy do centrum pozdrawiając lokalesów niczym JFK ze swojego kabrioletu (do nas nie strzelali).
Dojechaliśmy do Rotterdam Fort, tam oczywiście awantura z riksiarzami, że daleko, że za mało kasy. Koniec końców dostali 2 razy tyle, ile było umówione i tak byli bardzo niezadowoleni. Zwiedziliśmy fort. Fort?? Kilka nieźle utrzymanych baraków, ot co. Absolutnie nic ciekawego. Z resztą jak całe Makasaar. Wyjechać stąd jak najszybciej.
Resztę dnia spędziliśmy relaksując się w knajpkach.
Renia wywalczyła widelec...wczoraj tą rybkę atakowała łyżką :P
Wieczorem wyjazd na dworzec. Byliśmy sporo za wcześnie, siedliśmy w knajpce , zamówiliśmy pić. Leo sprite'a ja Bintang Large - ostatnie piwko w Makasaar. Po 15 min oczekiwania Yin machnęła reką, na dziewczynkę za ladą, ta dała znać "że się robi". Po kolejnych 10 min przyjechał młodzian na skuterze i dumnie wręcza mi małego Guinness'a w puszcze. Pogoniłem go. Po kolejnych 10 min przyszła jego siostra z dużym Guinnessem. Pogoniłem. Oddała kasę. Po ok 45 min od zamówienia przybyła ponownie z małym Bintangiem. Dobrze, że mnie trzymali bo by się krew polała!
Ludzie tu są przyjaźni niczym Birmańczycy, uśmiechają się, zaczepiają na ulicy bezinteresownie, machają do nas. Kiedy przychodzi jednak do załatwienia czegokolwiek. Wychodzą z nich Hinduskie patałachy. Nie mówią, nie myślą - P.A.T.A.Ł.A.C.H.Y
Nocny autobus do Toraja, duży, nowy, wygodny. Tylko 32 miejsca, fotele wielkie, dobrze, bo droga zajmie całą noc.
Leo i Yin ruszyli na spacer w poszukiwaniu lokalnych artefaktów, my, odespaliśmy duszną noc, i rozpoczęliśmy poszukiwania kantora.
Po 20 min bezowocnego spaceru, trafiliśmy do banku. Odźwierny z uśmiechem otworzył drzwi, weszliśmy do klimatyzowanej sali operacyjnej błyszczącej od złota i marmuru. Ten sam odźwierny pomógł wybrać guzik w automacie do wydawania numerków. Usiedliśmy. Wtedy stało się jasne, nic tu nie załatwimy. Wszystkie kobiety chichrały się z za ladą, w momencie gdy podeszliśmy do stanowiska, wszyscy wyparowali. Kucnęli i udawali, że ich nie ma. Po 30 sec konsternacji z zaplecza został wydelegowany, najwyraźniej niezwykle odważny i dobrze wykształcony młody chłopak. wyznaliśmy mu, że chcemy wymienić pieniądze, on na to, że w takim wypadku musi zawołać superwajzora. Poszedł na zaplecze i dokładnie w tym momencie superwajzor wymykał się tylnymi drzwiami. Chłopak wrócił po 2 minutach i całkiem składną angielszczyzną przeprosił nas za to że musieliśmy czekać, oraz za to, że właśnie w tym momencie ich "money-exchange system" uległ awarii. Coś takiego... Młodzian nie był jednak całkiem bezużyteczny, bo dość dokładnie opisał miejsce gdzie możemy pieniądze wymienić. Złapaliśmy riksiaża i po 5 min byliśmy już w rządowym kantorze (prywatne chyba nie istnieją). Byli byśmy szybciej ale Renia musiała zapozować do zdjęcia ze szwadronem policji.
Z portfelem pełnym gotówki, spacerkiem wróciliśmy do Hotelu. Tam się wymeldowaliśmy, pozwolili nam zostawić bagaże do wieczora. Ruszyliśmy do kafejki, gdzie miało być wi-fi, miało być - a nie ma. Oczywiście nikt nie szprecha po angiesku (nawet I don't speak english nie chce im się nauczyć). Idąc ulicą szukamy internetu i agencji gdzie można by kupić bilety na nocny autobus do Toraja. Ani jedno ani drugie nam się nie udało. Kiosk z kawą jeszcze rozumiem, ale żeby w agencjach turystycznych nikt nie gadał po angielsku, to już zgroza - PATAŁACHY! Dotarliśmy do hotelu gdzie wczoraj, właściciel zaoferował się że pomoże w kupnie biletów. Tam dowiedzieliśmy się, że burza która nas przywitała, sprawiła, że dziś w całym Makasaar nie ma internetu (dlatego te posty z poślizgiem). Pomogła tez załatwić bilety. Pojechaliśmy po ie taksówką, kupiliśmy a spowrotem kazaliśmy się zawieźć do "harbour". Wszyscy riksiaże od rana mówili, że jest jakieś "selebrejszon" w porcie, i że powinniśmy jechać. Taksiarz zawiózł nas do portu z którego odpływają promy (jest kilka i to bardzo dużych portów w Maksaar). Wiedzieliśmy, że tam na pewno nie ma żadnej imprezy. W tym momencie napatoczył się riskiarz, który rano nas wiózł do kantoru. On nas tam zabierze. Autobus mamy dopiero o 21.30, więc cały dzień na zwiedzanie, miasta w którym nic ciekawego nie ma. Po krótkich targach cenowych jedziemy.
Port okazał się portem rybackim, oddalonym ho ho ho od miejsca skąd ruszyliśmy. Riksiarz się zasapał mocno, mnie ruszyło sumienie, że się targowałem. Droga przez przedmieścia malownicza, a i dreszcz przeszedł przez wieś, dużo białasów się tam raczej nie zapuszcza (w ogóle niewiele turystów w Maksaar). Wiele "Hello mister" i jeszcze więcej uśmiechów. Wjazd do portu 2$ za 4 osoby. Tam jednak impreza ograniczona aktualnie była do jakiegoś indonezyjskiego comedy sand-up'u więc żadnego pożytku dla nas. Zwiedziliśmy port, i nabici w mini rikszę wracaliśmy do centrum pozdrawiając lokalesów niczym JFK ze swojego kabrioletu (do nas nie strzelali).
Dojechaliśmy do Rotterdam Fort, tam oczywiście awantura z riksiarzami, że daleko, że za mało kasy. Koniec końców dostali 2 razy tyle, ile było umówione i tak byli bardzo niezadowoleni. Zwiedziliśmy fort. Fort?? Kilka nieźle utrzymanych baraków, ot co. Absolutnie nic ciekawego. Z resztą jak całe Makasaar. Wyjechać stąd jak najszybciej.
Resztę dnia spędziliśmy relaksując się w knajpkach.
Renia wywalczyła widelec...wczoraj tą rybkę atakowała łyżką :P
Wieczorem wyjazd na dworzec. Byliśmy sporo za wcześnie, siedliśmy w knajpce , zamówiliśmy pić. Leo sprite'a ja Bintang Large - ostatnie piwko w Makasaar. Po 15 min oczekiwania Yin machnęła reką, na dziewczynkę za ladą, ta dała znać "że się robi". Po kolejnych 10 min przyjechał młodzian na skuterze i dumnie wręcza mi małego Guinness'a w puszcze. Pogoniłem go. Po kolejnych 10 min przyszła jego siostra z dużym Guinnessem. Pogoniłem. Oddała kasę. Po ok 45 min od zamówienia przybyła ponownie z małym Bintangiem. Dobrze, że mnie trzymali bo by się krew polała!
Ludzie tu są przyjaźni niczym Birmańczycy, uśmiechają się, zaczepiają na ulicy bezinteresownie, machają do nas. Kiedy przychodzi jednak do załatwienia czegokolwiek. Wychodzą z nich Hinduskie patałachy. Nie mówią, nie myślą - P.A.T.A.Ł.A.C.H.Y
Nocny autobus do Toraja, duży, nowy, wygodny. Tylko 32 miejsca, fotele wielkie, dobrze, bo droga zajmie całą noc.
i tak 3mać ! wielu wspomnień i wielu wrażeń życzę . Jak zwykle fotki boskie no i tekst super !
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
neronek