czwartek, 28 lutego 2013

Togean Isnalds - To co dziś robimy??

Wysepka na której znajduje się Bolilanga Resort, jest malutka. Na Neil Island na Andamanach, która wydawała nam się mała można było skuterem przejechać w 15 min - z jednego końca na drugi. Bolilange z fajką i płetwami można w ok 40 min opłynąć dookoła.
W cenę noclegu wliczone są 3 posiłki dziennie. Śniadanie (jak wstaniemy - bez konkretnej godziny) zazwyczaj malutkie i na słodko. Lunch - o 12:00 Ryba (czasem pyszna wędzona), ryż, zielenina. Dinner - 19:00-20.00 - ryba, ryż, zielenina. Podczas naszego pobytu, przez resort przewinęło się kilka osób, wszyscy zgodnie stwierdzili, że tutaj dają najwięcej, najbardziej urozmaicone i najsmaczniejsze jadło. W cenie jest też kawa i herbata bez ograniczeń.
Jest w resorcie para włochów - Ennio i Donatella. Co wieczór przy kolacji rozprawiamy, jakie wszystko było smaczne, po czym następuje minuta ciszy...i zaczyna się lista życzeń i lamentów, pasta carbonare, pizza napoli, tiramisu, parmegiano reggiano  i butelka red łajn. po 3 dniach jak przynoszą rybę to nawet Renia - największa orędowniczka ryb - ma świeczki w oczach - no more fish!!


Nie ma też zbyt wiele możliwości aby wydać pieniądze. Na liście drinków prócz wody, coli i piwa (za jedyne 5$), jest papier toaletowy i to tyle. Można ew wykupić wycieczkę na inne wyspy czy laguny.
Wielkie rozterki targają naszymi głowami, czasami nie wiadomo co wybrać:
 - książka w hamaku
 - pływanie z fają
 - dżemka w domku 
Na tych trzech aktywnościach zamierzamy oprzeć cały nasz pobyt na wyspach :)

 

Leo stwierdził, że jego szemrane interesy za bardzo ucierpią, jeżeli zostanie aż tydzień bez internetu i razem z Yin ulotnili się po 3 dniach. My zostajemy tydzień, spotkamy się znowu w Makasaar.
Pogoda jest różna, i zmienia się bardzo szybko. w Indonezji jest teraz "pora na deszczora" więc deszczem potrafi nieźle przysunąć. Zazwyczaj jednak gwałtownie i krótko, a dzięki temu nie ma nieznośnego upału - temp. ok 27-30 stopni.





Na wyspie życie toczy się bardzo powoli i bardzo leniwie. Wiemy jednak, że w takich warunkach najlepiej "ładuje się akumulatory". Ludzi jest mało. Bardzo mało. W pewnym momencie po wyjeździe Leo i Yin, oprócz nas i właścicieli było tylko 1 gość. Andy - Szwajcar - jest na Togeanach "nasty" raz. Ma swoją łódkę i przez 6 miesięcy w roku pływa sobie od wyspy do wyspy łowiąc ryby i odwiedzając znajomych. Płynnie gada po indonezyjsku - naprawdę fajny gość - popijamy razem piwko wieczorami. 



Zazwyczaj pod wodą dzieje się tu więcej niż na powierzchni. Pomimo iż połowy ryb przy użyciu dynamitu  (!!!) wciąż są dość powszechną praktyką, dużo raf jest jeszcze w bardzo dobrym stanie. Ta przy naszej wyspie nie zachwyca, ale zawsze można wziąć płetwy, maskę, faję i trochę popływać - kilka pstryków z podwodnej zabawki Leo.











Wiecie po czy poznaje się prawdziwe wakacje?? Prawdziwe wakacje są wtedy, gdy ktoś w towarzystwie pyta: JAKI JEST DZISIAJ DZIEŃ TYGODNIA?? A wszyscy uśmiechając się głupawo wzruszają ramionami - bo nie mają pojęcia!!
Była to dość częsta sytuacja w Bolilanga Resort.

środa, 27 lutego 2013

Togean Islands - Droga do raju prowadzi przez piekło!

Droga na wyspy "Togeany" to dwa dni jazdy autobusem do Ampany, potem prom na same wyspy. Jeżeli ruszymy dziś, w Apmanie będziemy w piątek, a w piątek nie ma promu. Musielibyśmy tam zostać do soboty. Szkoda czasu. Jeżeli wynajmiemy auto z kierowcą, nie będziemy zatrzymywać się na nocleg po drodze, dotrzemy do Ampany w czwartek rano i złapiemy prom o 10:00. Będzie szybciej i wygodniej, a z tego co wyliczyliśmy ok 70$ drożej niż 2 dniowa podróż autobusem. To ok 17 $ na głowę. 
Jedziemy. Ruszyliśmy z Rantepao ok 9:30. W samym mieście zrobiliśmy przystanek na zakupy. Od napotkanych ludków słyszeliśmy, że na wyspach (jak to zwykle bywa) piwo jest w astronomicznych cenach. Zaopatrzyliśmy się więc z Leo w zgrzewkę browarów. Mamy przecież samochód który dowiezie nas pod sam prom. Dużo się nie o-nosimy. Takie z nas spryciarze!! Po kilku pierwszych kilometrach okazało się, że droga prowadzi prze góry. Ok 60 km serpentyn i nienajlepszego asfaltu dało się we znaki naszym żołądkom. 
Na szczęście po przejechaniu przez góry droga znacznie się polepszyła. Wczesnym popołudniem zarządziliśmy postój na lunch w przydrożnym WARUNG'u. Smażona rybka z ryżem i całkiem smaczna zupka. Małe zakupy, siku i ruszyliśmy w dalszą drogę. 




Prosta i szeroka wstążka asfaltu skończyła się dużo szybciej niż byśmy sobie tego życzyli, a na horyzoncie pojawiły się kolejne góry. Ouch:( Kilka następnych godzin spędziliśmy przedzierając się przez kolejne pasma górskie. Wszyscy mieli serdecznie dość.
  
Na przydrożnych słupkach odliczaliśmy ile kilometrów jeszcze do szczytu. Wjechaliśmy na górę. To połowa męczarni. Teraz na dół. A dalej może będzie już "po prostej". Na dół jednak nie zjechaliśmy. Utknęliśmy w korku. Samochody stoją - dlaczego?? Nikt nic nie wie. Tzn pewno wie, ale nikt po angielsku nie gada. Kierowca poszedł na zwiad. Wrócił po 15 min z jakimś młodym gościem i machając rękami zdołał nam wytłumaczyć tylko, że dalej nie pojedziemy bo.... nie wiemy bo co. Mikry gość zabierze nas swoim autem dalej, musimy tylko dojść do jego samochodu - jest 2 km dalej. FUCK - Browary!! Agrrrr. Rozpakowaliśmy zgrzewkę i poupychaliśmy puszki po plecakach. Zaczęło padać. Młodzian pokazuje, że będzie lepiej jak zdejmiemy buty. Ruszyliśmy, okazało się, że lawina błotna zabrała ze sobą most - przejazdu nie ma, przejść się da. W deszczu i błocie w pół-łydki ku uciesze setek lokalesów przespacerowaliśmy 2 km - na początku trochę źli, po chwili stwierdziliśmy, że to fajny odpoczynek od mdlącej jazdy po górach, i przynajmniej coś się dzieje.










Nie mogliśmy tylko dojść skąd wziął się gość po drugiej stronie zwaliska. Po prostu tam stał i wyłapywał turystów?? Nie. Droga musiała zostać uszkodzona 2-3 dni wcześniej, i oni w momencie gdy wynajmowali nam auto już o tym wiedzieli, i podstawili kolejny samochód po drugiej stornie. Miło z ich strony, mogli nam jednak o tym powiedzieć. 
Drugi kierowca okazał się Indonezyjskim Szumacherem. Był szybki. I było by wszystko ok. gdyby nie to, że jak weszliśmy do środka to przednia szyba totalnie zaparowała. Szyby mieliśmy pootwierane, wietrzenie nic nie dało bo cały czas mocno padało, a wilgotność powietrza wynosiła 150%. I wtedy odkryliśmy interesujący fakt. Nawiew można skierować na nogi lub ciało. Na szybę nawiewu nie ma! Auto najwyżej 2-3letnie. Fabrycznie BRAK! W kraju gdzie pół roku to "pora deszczowa". Pozapinani w pasy, w półmroku i lejącym deszczu patrzyliśmy jak nasz drajwer jedzie dosłownie na pamięć. 
Przestało padać, szyba odparowała. Uffff. Poczuliśmy się dużo bezpieczniej. Nie poczuliśmy się bardziej komfortowo, uświadomiliśmy sobie, że " z zakrętu w zakręt" - tak będzie już do końca. Yin narzekała na żołądek jak tylko ruszyliśmy z Rantepao, żołądek Leo skapitulował ok 22:00. Ja poprosiłem o nagły przystanek koło 23:00. Tylko Renia trzymała się dzielnie. Wszyscy odpadli koło północy. Nasze ciała się poddały, chociaż droga nadal była nie do zniesienia, błędniki szalały - poszliśmy spać. Do Ampany mieliśmy dotrzeć ok 5-6 rano. Dzięki szaleńczej jeździe Szumachera byliśmy przed trzecią. Zawiózł nas do "Marina Cottage" tam we czworo wzięliśmy jedną chatkę - i tak pośpimy max 4-5 godzin.
Rano okazało się, że to całkiem fajne miejsce nad samym morzem. Nadal strasznie wymęczeni wczorajszym rajdem, zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy na prom.


Na prom zdążyliśmy bez problemu. Prom duży (może nie będzie bardzo bujać) Bilet 4$ od osoby. Prom płynie do Wakai ok. 4 godzin. Leo mówi, że w Indonezji jeszcze się nie zdarzyło, aby prom wypłynął o czasie. Z 50 min opóźnieniem ruszyliśmy w 4 godzinny rejs.






Na dole było strasznie duszno, wbiliśmy się z Renią na dach, tam w cieniu siedziała banda lokalnych łotrzyków. Wbiliśmy się tam, siedliśmy i przez 2 godziny graliśmy w makao. Zgromadził się przy tym niezły tłumek. Może to, że Renia na wakacjach "odpoczywa od stanika" i to, że siedziała na podłodze a oni stali miało z tym coś wspólnego...a może zafascynowała ich po prostu egzotyczna gra.
Ok 16:00 dopłynęliśmy do Wakai. W Jetty miało się roić od naganiaczy i łodzi wysłanych przez różne resorty, proponujących darmowy transport jeżeli tylko zostaniemy u nich. DUPA! Żadnych łodzi nie ma. Złapaliśmy się z lokalnym dziadem, który jako tako gadał po angielsku. Za 300.000 (30$) zabierze nas do resortu który znalazł Leo -
na wyspie Malenge,. Po dotychczasowej przeprawie 2,5 godzinna podróż łódką to już czysta przyjemność.




Było już prawie ciemno gdy dopłynęliśmy do Malenge. Boat-man zacumował przy wielkim cementowym molo w środku śmierdzącej wioski - z triumfalnym TA-DAM! Chyba sobie jaja robisz. A gdzie Resort, plaża palmy itd. Wyspa faktycznie ta, tylko resortu brak. Azjatycki standard - taksówkarz bierze kurs twierdząco skinając głową, a tak na prawdę nie ma pojęcia gdzie chcemy jechać. Wściekli (to bardzo delikatnie powiedziane), kazaliśmy zawieźć się do jednego z resortów, które mijaliśmy po drodze. W ten o to bardzo przypadkowy sposób, bardzo źli, masakralnie zmęczeni... dotarliśmy do Bolilanga Resort.
150.000 osoba/doba + 3 posiłki+darmowa kawa i herbata. 90zł za 2-osobowy domek i 3 posiłki dziennie  - znajdźcie mi taką ofertę nad Bałtykiem.