piątek, 1 marca 2013

Togean Islands - trochę aktywności

Co by w totalną monotonię nie popaść, wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę. Około godzinę "drogi" stąd jest maleńka wyspa, na niej wioska wodnych cyganów (Togeany zamieszkują praktycznie tylko cyganie). Wioskę połączono z wyspą Malenge blisko 2 kilometrowym mostem, aby umożliwić dzieciom chodzenie do szkoły. Chcemy to obadać.
 Zaraz obok cygańskiej wioski i mostu jest Malenge Lestari, resort do którego chcieliśmy płynąć na początku. Okazuje się, że byliśmy całkiem blisko. Mają zdecydowanie ładniejszą plażę niż w Bolilanga, fajną lagunę obok restauracji. Wszędzie jednak są muchy, domki wyglądają na bardziej obskurne i duszne (nasze są w cieniu), jeść podobno dają mało i słabo... nie można mieć wszystkiego. Co mi po super plaży jak będę chodził głodny - dobrze mi w tam gdzie jesteśmy.






Z Lestari popłynęliśmy na drugą stronę zatoki. Obadać wioskę. Komu ośmiornicę??












Z jednym z chłopaków z naszej łodzi idziemy na most. Wyszło słońce...patelnia straszliwa. Most super, choć ledwo trzyma się kupy. O! I dzieci właśnie wracają ze szkoły.






Most okazał się dłuższy niż przypuszczaliśmy. W połowie drogi zapytaliśmy przewodnika, czy będziemy wracać do wioski, czy łódź po nas podpłynie, bo jak mamy wracać pieszo, to już możemy zawracać - upał poważnie daje się we znaki. Młody odpowiedział, że idziemy do końca, a łódź już tam będzie czekać. Super! Szkoda tylko, że goście na łodzi o tym nie wiedzieli. Młody machał i gwizdał bez skutku. Doszliśmy do drugiej wioski, chłopak wspiął się na palmę, ukręcił dwa kokosy, rozłupał pożyczoną od babci maczetą i pobiegł sprowadzić łódź. Nic tak nie gasi pragnienia jak woda z kokosa :) Popijając kokosowa  wodę i bawiąc się w "100 pytań do..." z lokalnymi babciami całkiem miło spędziliśmy kilkanaście minut w oczekiwaniu na naszą łódkę.



Wydaje wam się, że ciężko było dotrzeć na Togeany?? HA! Spróbujcie stąd wyjechać! Wiemy już jakie są tu drogi i nie ma mowy abyśmy wracali autem. Plan jest następujący: W Czwartek łapiemy nocny prom do Gorontalo (na północy), a stamtąd samolotem do Makasaar. Tam spędzamy weekend i w niedziele wylatujemy do Kuala Lumpur (mamy już bilety).
W czwartek rano po śniadaniu, postanowiliśmy zażyć jeszcze trochę słońca, pogoda sprzyjała. Ruszyliśmy na plażę - mamy czas - łódka do Wakai (skąd odpływa prom) ma nas zabrać po lunchu. Po godzinnej morskiej kąpieli ruszyliśmy się pakować i właśnie w tym momencie cały boski gniew spadł na Togeany. Sztorm wyrywający palmy trwał ok 4 godziny. Togeańczycy budują swoje łodzie tak aby:

a) był tanie
b) były lekkie, aby przy połowie ryb można było używać wiosła
Skutek jest taki, że jak tylko trochę wieje nikt w morze nie wypływa. A przy 2 metrowych falach, jakie właśnie mogliśmy obserwować umierali ze śmiechu, gdy pytaliśmy czy ktoś nas zabierze do Wakai. Dobrze, że nikt nas nie zabrał bo WIELKI prom, na który czekaliśmy wogóle nie wypłynął z Ampany. OK Tylko co teraz. Następny prom do Gorontalo w niedziele. Ale w niedziele to my musimy być już na drugim końcu kraju  - w Maksaar. Nic. Mogę wyobrazić sobie gorsze miejsca żeby utknąć. Zostaniemy jeszcze 3 dni do niedzieli - popłyniemy następnym promem. Niestety nie spotkamy się już z Leo i Yin. No i będziemy musieli kupić nowe bilety do Kuala Lumpur - ale to tylko pieniądze - nie zepsują nam wakacji. W piątek rano stwierdziliśmy, że jeszcze spróbujemy. Ale co?? Ale Jak?? Telefony nie działają, internetu brak, mało kto mówi po angielsku, a jak już mówi, to informacje nt. transportu ma znikome. Andy zaproponował, że zabierze nas do resortu nieopodal. Tam jest kumaty gość, który będzie wiedział coś więcej. "I tak miałem płynąć na zakupy do wioski a to po drodze". 


W sąsiednim resorcie dowiedzieliśmy się, że jutro o 10:00 jest "public boat" do Ampany, a stamtąd ok 3 godz jazdy do Poso - tam jest lotnisko - ale czy loty są codziennie - nikt nie wie. Zostaliśmy wysłani do wioski, tam, gdy wejdzie się na wzgórze można złapać sygnał GSM (krążą o tym mity i legendy). W wiosce jest ktoś kto nam pomoże. Z Andym popłyneliśm  do wioski, dalej z Ferdynandem "na wzgórze". Wzgórze osiągneliśmy po 20 minutowym przedzieraniu się przez dżunglę w błocie po kolana (wczoraj była mega burza). Na szczycie mały szałas chroniący przed palącym słońcem a w środku gość z telefonem. 



Bardzo nam pomógł. Dowiedział się, że z Poso nie ma samolotu w niedzielę, jest za to z Luwuk. Ale do Luwuk nie ma się jak dostać, bo wbrew wcześniejszym informacjom jutro łodzi nie będzie. AGrrrrrr.
Nic to. Ważne, że próbowaliśmy. Wróciliśmy do Bolilangi. Wieczorem przypłynął Lani, lokalny łotrzyk/pomagacz. Stwierdził, że on może nam wyczarterować swoją łódź za połowę "turystycznej ceny". Zabierze nas do Bunty, z Bunty złapiemy autobus i po 3 godzinach jesteśmy w Luwuk. Hmmm.
Wypłynęliśmy o 7:00. po 8:00 byliśmy w Wakai, tam małe zakupy, ostatnie targi, tankowanie łodzi i ruszamy do Bunty. 4 godzinny rejs okazał się bardzo przyjemny, część nawet przespaliśmy. Dotarliśmy do Bunty, znaleźliśmy dworzec autobusowy. Był typowo Indonezyjski: brak rozkładu jazdy, brak kasy, informacji itd. Nie brak za to lokalnych cwaniaków twierdzących, że żadne autobusy tu nie jeżdżą, że ostatni wczoraj wybuchł a oni nas chętnie zawiozą swoimi samochodami za 50$. Po chwili znaleźliśmy gościa, który właśnie ruszał swoim busem do Luwuk, miał komplet, ale za 7,5$ za głowę może nas wrzucić do bagażnika na mini siedzenia  (7 osobowy van) - ok jedziemy. 3 godziny serpentyn i jesteśmy w Luwuk. Kierowca powysadzał wszystkich prócz młodej dziewczyny - pojechaliśmy na lotnisko a tam. 1. Nikt nie mówi po angielsku. 2. Wszyscy w biurach linii lotniczych właśnie śpią a możę jarają dżointy - w każdym razie na pewno nie pracują - wszystko pozamykane. Młoda dziewczyna trochę nam pomogła i dowiedzieliśmy sie od ciecia, że samolot o 6:00 rano do Makasaar jest FULL. No ładnie. Wiemy, że jest jeszcze o 11:30. Dziewczyna mówi, że pojedzie z nami do pośredniaka w mieście. Pojechaliśmy a tam...zgadnijcie - nikt nie mówi po angielsku. Dużo machania rękami, trochę pomocy młodej z busa i kupiliśmy 2 bilety na 11:30. Do Makasaar leci się godzinę, będziemy więc o 12:30, samolot do Kuala Lumpur mamy o 16:15 - więc zdążymy. UDAŁO SIĘ!!
Dziewczyna wraz z kierowcą pomogli nam znaleźć jeszcze hotel (w międzyczasie zrobiło się już ciemno). Oboje bardzo, bardzo nam pomogli. To bardzo budujące, że właśnie wtedy kiedy tego najbardziej potrzebowaliśmy wśród nacji iście hinduskich patałachów spotkaliśmy 2 pomocne, miłe i obrotne osoby.

7 komentarzy:

  1. Most imponujacy !

    P.S.
    z Pawlem Hardcorem wypilismy wczoraj 2 litry wloskiego bialego wina.

    Dopytywal sie o kolejne posty. Wytlumaczylem mu, ze praktycznie bylisci od swiata przez 10 dni , czytaj " w dupie".

    Jak tam Kuala Lumpur ?

    OdpowiedzUsuń
  2. --- ocieci od swiata --= w dupie = Yin poznala przydatna fraze po polsku.

    Pije zimne Leo. Jak tam browar w KL ?

    OdpowiedzUsuń
  3. W KL browar jak w Melace - 13-15 pln, tylko z dostępnością dużo lepiej. Jesteśmy w Lok Ann za 80 RM z klimą, łazienką i śniadaniem. Jutro jedziemy do Jaskinii potem do akwarium. W niedziele rano na giełdę staroci.
    Bawcie się dobrze, mam nadzieję, że to włoskie wino skończy się lada dzień - nie może być wam za dobrze!!
    Pozdro dla całej ekipy, Mistera HC i super sexy babci.

    OdpowiedzUsuń
  4. Od teraz w domu mamy nowy zwyczaj:
    Czytamy na głos co Renata z Mateuszem napisali - w końcu to oni widzieli rybkę Nemo.
    Najwięcej pytań (oprócz oczywiście "kto jest kto") było o "picie kokosa" - jak to , przecież to "takie wiórki są na Rafaello" hi hi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a nie pytają :
      "Tatoooooo, a dlaczego na indonezyjskich lotniskach wszyscy jarają dżointy?"
      A tak poważnie to nie trzeba być dzieckiem. Ja za pierwszym razem też się zdziwiłem, że w kokosie jest jakaś woda, a nie mleko ;)

      Usuń
  5. Most do szkoły niesamowity! Przypuszczam, że pośród polskich "szkolniaków" od razu narodziłby się pomysł demontażu paru podestów:-)

    OdpowiedzUsuń